NewsyKatarzyna Glinka zdiagnozowała się jako WWO. "Nie jestem nienormalna!"

Katarzyna Glinka zdiagnozowała się jako WWO. "Nie jestem nienormalna!"

Katarzyna Glinka długo mierzyła się ze złym samopoczuciem, które rzutowało na jej życie domowe i kontakty z ludźmi w pracy. Dopiero po latach zmagania się z problemami postanowiła się zdiagnozować i w końcu poznała prawdę o sobie. "To uczucie, kiedy sama siebie zaczynasz rozumieć, szanujesz swoje granice i z szacunku do innych o nie dbasz" – czytamy w książce pt. "Mnie też zabrakło sił. O kryzysie, psychoterapii i odzyskaniu siebie" (wyd. Mando).

Katarzyna Glinka
Katarzyna Glinka
Źródło zdjęć: © KAPIF

Katarzyna Glinka ma wizerunek radosnej i kontaktowej aktorki, którą widzowie pokochali za rolę w "Barwach szczęścia". A jednak w rzeczywistości często bywała chronicznie zmęczona, co ją złościło i powodowało, że zaczęła unikać kontaktu z ludźmi. O swoich dawnych problemach otwarcie opowiedziała Urszuli Struzikowskiej-Marynicz, z którą napisała książkę o "kryzysie, psychoterapii i odzyskaniu siebie". Ujawniła, że w końcu zdiagnozowała się jako osoba wysoko wrażliwa.

Fragment książki znajdziesz pod materiałem wideo:

"Królowa polskiego driftu" często jest atakowana za to, że nie ma i nie chce mieć dzieci. Mówi nam o ostracyzmie społecznym

Katarzyna Glinka, Urszula Struzikowska-Marynicz: "Mnie też zabrakło sił. O kryzysie, psychoterapii i odzyskaniu siebie" [FRAGMENT KSIĄŻKI]

Rozdział 3: Kim jestem?

Jedną z najważniejszych rzeczy, jakie zdarzyły mi się w tym przyglądaniu się samej sobie, było – i ciągle jest – lepsze poznawanie siebie, zbliżanie się do odpowiedzi na pytanie, kim jestem.

Kiedy patrzysz na mnie z zewnątrz, obraz wydaje się spójny: energetyczna, dynamiczna dziewczyna, która z radością idzie przez życie. Niczego się nie lęka, jest sprawcza, decyzyjna, zdeterminowana, sympatyczna. Staram się tak prezentować na zewnątrz, od lat pracuję na taki właśnie wizerunek – to jest mój wypracowany schemat postrzegania samej siebie. Ta rozpędzona lokomotywa, którą zawsze byłam, zakopywała to, co krzyczało gdzieś w środku i odpryskami wydostawało się na zewnątrz.

Rewers tego obrazka był taki, że ta sama dziewczyna wracała z pracy totalnie zmęczona. Każdy bywa zmęczony, jasne… ale u mnie było to zmęczenie chroniczne. Bywało, że kompletnie traciłam kontakt z ludźmi. Nie odbierałam telefonu. Prosto z planu filmowego jechałam do teatru w absolutnej ciszy, zamykałam się w garderobie i nie miałam siły z nikim porozmawiać. Długo myślałam, że tak ma po prostu być. Jestem zmęczona, zła, przerażona, smutna, często wpadam w panikę, że nie wyrabiam. Liczyłam, że to samo mi przejdzie. Ale nie przechodziło… Wręcz odwrotnie.

Z biegiem lat to się tylko pogłębiało. Najmniejszy szelest, powtarzający się rytm bębenka mojego syna, stukanie palcami o blat, wysokie dźwięki, nieposkładane ubrania, niewyczyszczona kuchnia, tysiące myśli w głowie, nieprzespane noce, bo jakaś sytuacja z ostatniego dnia nie pozwala odpuścić – to wszystko powodowało, że czułam, że zaraz eksploduję.

Wszystko się zmieniło, kiedy umiałam już zarządzać emocjami, dawać sobie do nich prawo i rozumieć, że one są po coś... że są jakąś ważną informacją dla nas... Od tego momentu zaczęłam się bardzo uważnie sobie przyglądać. Zaczęłam analizować siebie. I dokonałam wielu ciekawych odkryć.

Ot, choćby taka sprawa: kocham ludzi, bardzo cenię sobie wspólny czas, ale po towarzyskim spotkaniu często automatycznie szłam do lasu, siedziałam sama w domu, szłam sama do kina… Kiedyś bardzo mnie to martwiło. W szkole uciekałam od grupek, hałas mnie wykańczał, na myśl o wspólnym mieszkaniu w akademiku dostawałam dreszczy. Robiło mi się smutno, bo byłam oceniana za te momenty oddalenia... traktowana jak ktoś, kto się wywyższa. Słyszałam: nie lubisz nas? A niby jesteś lepsza? Więc chciałam pokazać, że nie jestem, i ciężko to odchorowywałam.

Kiedyś nie rozumiałam tego, że wybierając zawód, który dodatkowo tak bardzo naraża na silne emocje, muszę zapewnić organizmowi równowagę. Że potrzebuję długiego wyciszania, snu, zostawania w ciszy…

Dziś to dla mnie największa przyjemność, ale kiedyś za to wszystko się oceniałam i dodatkowo wyrzucałam sobie, że jestem dziwna. A efekt tego stałego przebodźcowania był taki, że nie umiałam zapanować nad emocjami, które brały górę, i albo wyłam w sufit – byłam nieszczęśliwa i nie rozumiałam dlaczego – albo wpadłam w niekontrolowany atak paniki lub histerii.

Opowiadam ci o tym, bo bardzo ważne jest to, żeby przyglądać się sobie bez oceniania i krytykowania.

Teraz już wiem, jak często działałam wbrew sobie. Nie znałam siebie. Nie rozumiałam mechanizmów, które wielokrotnie doprowadzały mnie do skrajnych emocji. I pewnie nie tylko mnie, ale i ludzi, z którymi pracuję. Na planie filmowym z godziny na godzinę stawałam się coraz bardziej nerwowa, dystansowałam się od ludzi, zaczynałam być nieprzyjemna wbrew własnym intencjom. Czesano mnie, malowano, a ja się cofałam, robiłam miny, piszczałam… I oczywiście rozumiałam, że ktoś może czuć się niekomfortowo w pracy ze mną. Przecież to zadanie tej osoby, jest tam po to, żeby malować czy czesać, a tu aktorka niemal wyrywa jej grzebień… Teraz już bardzo dobrze umiem zidentyfikować te momenty, kiedy coś się dzieje, wiem, jak działają na mnie światła włączane w całej hali zdjęciowej, jak działa hałas… To nie dotyczy tylko mojej pracy, tak reaguję na galerie handlowe, dworce, lotniska, na tę wszechobecną muzyczkę w tle. Całe moje ciało się napina, boli mnie skóra. I w końcu, jeżeli w porę nie dam sobie chwili ciszy, spokoju, następuje jakaś reakcja.

Pamiętaj: jeżeli nie ma równowagi, jeśli ona jest zaburzona, niewyregulowana, to zawsze w końcu coś eksploduje w niekontrolowany sposób. Jaki? To zależy, jaką masz naturę. U kogoś, kto całe życie próbuje to wszystko tłumić, może skończyć się nerwicą, zachowaniami kompulsywnymi, wrzodami żołądka, chorym kręgosłupem, a nawet nowotworem… Ktoś inny będzie to rozładowywał alkoholem, ktoś hazardem, ktoś agresywnymi zachowaniami. Najlepsze, co możesz zrobić, to jak najbardziej wsłuchać się w siebie i zapytać samą siebie: co mi służy? Kiedy czuję się komfortowo?

Ja doszłam do tego, że lubię być sama. Spędzać czas w ciszy. Wiesz, że ja dopiero w wieku 46 lat głośno powiedziałam prawdę: że uwielbiam ten czas, kiedy w domu panuje cisza i porządek, kiedy przez kilka godzin albo dni nie ma moich dzieci?!

Powiedzenie tego głośno to trochę jak powiedzenie: jestem złą matką. Ale ja już słyszę te słowa inaczej. Słyszę: jestem matką, która potrzebuje zadbać również o siebie. Wiem, jak niedobrze działają na mnie krzyki, płacz, dźwięki wydawane przez zabawki, bieganie po domu… Kocham to, kocham być mamą, a jednocześnie bardzo mnie to rozwibrowuje i zwyczajnie męczy. Nie chcę przerzucać na synów swojej złości i zmęczenia – i na szczęście coraz lepiej wychodzi mi reagowanie w takich sytuacjach, uprzedzanie ich. Mówię im: muszę dzisiaj wcześniej położyć się spać. Przepraszam, chłopcy, kino zrobimy sobie jutro, wiem, że mieliśmy takie plany, ale naprawdę czuję, że nie dam rady. Dzięki temu, że zadbałam o siebie, rano budzi ich mama, która jest radosna. Jest w dobrym nastroju i ma dużo do dania. Jest pełna energii do wspólnej zabawy.

To uczucie, kiedy sama siebie zaczynasz rozumieć, szanujesz swoje granice i z szacunku do innych o nie dbasz. To uczucie naprawdę jest bezcenne.

Kiedy już tyle wiesz o sobie samej, możesz nie tylko reagować, ale też zapobiegać tym trudnym sytuacjom, i to jest dopiero fantastyczne! To jest zupełnie inna jakość relacji z ludźmi i codziennego funkcjonowania.

W tym procesie przyglądania się sobie odkryłam termin "WWO", określający osoby wysoko wrażliwe. Kilka lat temu nikt o tym nie mówił. Przeczytałam, że jest coś takiego jak wysoka wrażliwość, że to konkretna cecha układu nerwowego, czułość na bodźce wyższa niż przeciętna. Lekarze i psycholodzy spierają się o to, czy WWO naprawdę istnieją, czy to jest właściwość mózgu, czy może zespół cech psychicznych. Jakkolwiek byśmy to jednak nazwali, nie jest to choroba czy zaburzenie. To szczególna predyspozycja, która podobno dotyczy 15–20 proc. ludzi.

Zrobiłam test, okazało się, że mam 100 proc. odpowiedzi "tak". I to była ulga! Nie jestem nienormalna, po prostu tak ze mną jest, że np. potwornie źle reaguję na wysokie dźwięki. I że czasami bardzo potrzebuję pobyć sama. Taka wiedza naprawdę wszystko zmienia. Przestajesz się obwiniać, że coś jest z tobą nie tak.

Ot, choćby taka prosta sprawa jak koncerty. Kocham muzykę, uwielbiam chodzić na koncerty – ale dopiero od niedawna. Kiedyś byłam ciągle przebodźcowana, nie dawałam sobie tych godzin ciszy, spokoju, bo jeszcze nie do końca rozumiałam, jak to działa. Kiedy więc ktoś mówił: "Chodźmy na koncert", to ja nie byłam w stanie tego zrobić, nawet jeśli występował mój ukochany piosenkarz czy zespół. Miałam tylko tę myśl: o nie, jeszcze koncert? Tylko nie to! A dziś idę z ogromną przyjemnością, ale przed koncertem nie umawiam się ze znajomymi na obiad ani nie jadę na koncert prosto z planu filmowego. Muszę mieć tę godzinę czy dwie w ciszy, dla siebie, żeby potem dobrze się bawić. Następnego dnia też daję sobie dłuższy spokojny poranek, bo tego potrzebuję. Wiem, to brzmi jak drobnostka, ale nagle odzyskać radość z chodzenia na koncerty – to dla mnie naprawdę było coś.

To samo dotyczy relacji z ludźmi. Z dziećmi, z rodziną, z przyjaciółmi, z osobami, z którymi pracuję… Staram się im komunikować, ile mogę z siebie dać, staram się to wyjaśniać. Oczywiście, jedni to przyjmują, inni nie. Trzeba liczyć się z tym, że część znajomych zniknie, bo nie potrafią tego zaakceptować. Bo jak to, nagle Kaśka nie jest już taka gościnna? Odmawia przyjścia na imprezę albo mówi: tak, przyjdę, ale na dwie godziny? Co to za gość, który nie pije alkoholu i wychodzi, zanim impreza na dobre się rozkręci?

Kiedyś potrzebowałam dużo więcej ludzi, bo zagłuszałam to, co rozgrywało się w moim wnętrzu. Chciałam, żeby "się działo". Teraz też to lubię, ale w równowadze z moją potrzebą pozostawania w ciszy.
Okładka książki
Okładka książki© Wydawnictwo Mando

Wybrane dla Ciebie