Katarzyna Glinka mocno przeżyła rozwód z mężem. "Mój stan psychiczny pięć lat później był po prostu fatalny"
Katarzyna Glinka dekadę temu rozwiodła się z mężem, co – jak sama mówi – przypłaciła zdrowiem psychicznym. Teraz chce pomóc innym kobietom, które również przeżywają rozpad swoich związków. – Kiedy skończyło się moje małżeństwo, stale się oceniałam i waliłam w siebie jak w bęben za każde niewłaściwe słowo, za wszystkie błędy. (...) Poczułam, jak sama każdego dnia wydaję na siebie wyrok z dożywotnią odsiadką – napisała w książce pt. "Mnie też zabrakło sił. O kryzysie, psychoterapii i odzyskaniu siebie" (wyd. Mando).
Katarzyna Glinka ma za sobą rozwód z ojcem swojego starszego syna. Gwiazda "Barw szczęścia" i Przemysław Gordon rozwiedli się ponad 10 lat temu, a aktorka długo dochodziła do siebie po zakończeniu małżeństwa. Później związała się z Jarosławem Bienieckim, ojcem swojego młodszego syna, ale i ten związek nie przetrwał próby czasu. O swoich sercowych rozterkach opowiedziała Urszuli Struzikowskiej-Marynicz, z którą napisała książkę o "kryzysie, psychoterapii i odzyskaniu siebie".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo:
Lidia Kopania ma za sobą trudny rozwód. Teraz układa sobie życie u boku nowego partnera
Katarzyna Glinka, Urszula Struzikowska-Marynicz: "Mnie też zabrakło sił. O kryzysie, psychoterapii i odzyskaniu siebie" [FRAGMENT KSIĄŻKI]
Rozdział 9: Relacje partnerskie
Związek z mężczyzną, trwała relacja, szczęśliwa rodzina zawsze były bardzo wysoko na mojej liście potrzeb, marzeń. To był mój priorytet. Wyobrażasz sobie zatem, ile mnie kosztowało to, że moje małżeństwo nie przetrwało próby czasu… Dzisiaj już wiem – i bardzo chcę ci to powiedzieć z całą mocą – jak ważne jest to, żeby dać sobie czas na przeżycie straty, żalu, żeby pozwolić wszystkim smutnym emocjom przepłynąć przez ciebie bez udawania, że to nie boli.
Nie przyspieszać procesu. Czas jest tutaj kluczowo ważny! Kiedy zakończyło się moje małżeństwo, próbowałam udawać przed całym światem – a przede wszystkim przed sobą – że sobie radzę, jestem nadal dzielną Kasią, która ułożyła sobie na nowo życie, że wszystko jest pięknie. Tak naprawdę nic nie było pięknie, tylko ja przykryłam ból, uklepałam to, co na powierzchni, schowałam pod dywanem swoje prawdziwe emocje i nie dałam przestrzeni, by ból znalazł ujście.
Mój stan psychiczny pięć lat później był po prostu fatalny właśnie dlatego, że tak bardzo chciałam sobie pokazać, że nad wszystkim panuję. To przedłużyło moje cierpienie i doprowadziło mnie do skrajnie trudnego stanu, w którym otarłam się o depresję.
To naprawdę ważne, żeby nie odsuwać trudnych emocji od siebie i zaakceptować fakt, że to zajmuje sporo czasu. Sporo – czyli ile? Nie ma tu żadnej reguły. U jednej osoby będą to trzy miesiące, u innej – trzy lata. U mnie trwało naprawdę długo, bo relacja, związek były zawsze bardzo wysoko na liście moich wartości, były jedną z tych najważniejszych, więc pogodzenie się z tym, że mi nie wyszło, nie mogło odbyć się szybciej. "Pogodzenie się" nie oznacza, że tracę nadzieję na to, że jeszcze stworzę piękną relację. Po prostu przyjmuję do wiadomości fakt, że coś mi się nie udało, że w tym momencie nie mam tego, co dla mnie w życiu było najważniejsze.
Co mogę z tym faktem zrobić? Mogę płakać przez całe życie. Ale skoro teraz, po kilku porażkach, których doświadczyłam w kwestii relacji romantycznych, daję sobie czas, to nie tylko po to, żeby płakać. To był pierwszy konieczny etap. Po nim przychodzą kolejne, kiedy mogę zająć się szukaniem odpowiedzi na bardzo ważne pytania:
Kim ja właściwie jestem?
Czego chcę od życia?
Jak tak naprawdę lubię i chcę żyć?
Czego potrzebuję?
Dla mnie to przełomowy moment. Wyobraź sobie, że do końca liceum żyłaś w rytmie i stylu wybranym przez rodziców. Potem mieszkałaś w akademiku, dawałaś się porwać w wir wydarzeń, robiłaś to, co proponowali znajomi. Potem małżeństwo, dzieci – i planowanie czasu tak, żeby wszyscy byli zadowoleni. I nagle, w wieku 35, 45, 50 lat po raz pierwszy możesz zastanowić się, co tak naprawdę jest dla ciebie przyjemne, na co masz ochotę, jak wygląda twój idealny weekend albo wieczór po ciężkiej pracy. To może być mnóstwo drobiazgów. (...) Kiedy już odkryjesz, jaka naprawdę jesteś, kiedy dasz sobie czas na to, żeby polubić się z tym wszystkim, czego się o sobie dowiesz, to w nowy związek wejdziesz z zupełnie innej pozycji. Nie dasz sobie odebrać tego wszystkiego, nie zatracisz się tak, jak być może zatracałaś się w poprzednich związkach. Dla mnie ten czas jest też ważny po to, żeby pomyśleć, kogo ja ewentualnie widziałabym przy swoim boku.
Chcę doprowadzić do takiego momentu, w którym moje życie "teraz" będzie naprawdę wystarczające, chciałabym czuć całą sobą, że nie jestem gorsza, bo nie mam partnera. Odrzucić to cholerne przekonanie (...). Wzorzec, który miałam w sobie tak głęboko – i to nie tylko ja, ale tysiące kobiet – że kobieta jest kompletna, dopiero jeśli ma pełną rodzinę.
Teraz, kiedy coraz bliżej mi do świadomej i zdefiniowanej siebie, wiem, że chciałabym mieć partnera. Ale nie dlatego, że boję się być sama. Chciałabym po raz pierwszy stworzyć związek oparty na dojrzałym, świadomym wyborze siebie nawzajem. (...) Kiedyś budowałam relacje, kompensując sobie braki. To chyba jest naturalne, że jako młodzi ludzie w taki sposób tworzymy swoje związki, bierzemy partnera na podobieństwo ojca w nadziei, że dostaniemy to, czego nie dostałyśmy w dzieciństwie. Oczekujemy od mężczyzny gwiazdki z nieba, którą powinien dać nam tata przed wielu laty. Mamy swoje rany, z jednej strony chcemy tej kompensacji wszystkiego, w czym ojciec nas zawiódł, z drugiej często też czujemy złość do ojca i nieświadomie przenosimy ją na partnera. Bo przecież, mając 18 czy nawet 25 lat, nie rozumiemy mechanizmów, z którymi wchodzi się w związek. Dzisiaj już wiem, że popełniłam mnóstwo błędów, budując moje pierwsze relacje, bo po prostu były to relacje nie tylko z dorosłą Kasią, ale też z małą dziewczynką, która mną bardzo rządziła.
Piękne jest to, kiedy ludzie razem wzrastają, kiedy wspólnie dojrzewają, zmieniają się, ciągle idą ręka w rękę w tym samym kierunku. I bardzo żałuję, że mi się to nie udało.
Uważam, że dzisiaj za szybko dajemy za wygraną, rezygnujemy, zachwyceni tym, że ogródek u sąsiada jest bardziej zielony. I wyruszamy na poszukiwanie tej właśnie intensywnej zieleni w nowym miejscu, z nową osobą. Tak, on jest zielony, ale dlatego, że jest uprawiany, podlewany, że obie osoby o niego – o ten swój związek – dbają każdego dnia. Jeśli przestaną uprawiać swój "ogródek", szybko stanie się u nich tak samo smutno i blado jak u was. Namawiam cię do tego, żebyście zadbali o wasz wspólny ogródek.
Dla mnie rozstanie to ostateczność. Jasne, jeśli w grę wchodzi przemoc, krzywdzenie dziecka, używki i brak chęci do pracy nad sobą, sprawa jest oczywista. Ale jeżeli po prostu wasz ogródek jest blady i nie ma w nim wielu pięknych kwiatów? Może za mało czasu i uwagi poświęcacie sobie wzajemnie? Spróbujcie coś z tym zrobić, zacząć wspólnymi siłami nawozić i kosić ten wasz biedny ogródek pełen chwastów. Jeśli macie takie same wartości, warto przyjrzeć się uważnie sytuacji, pomyśleć, co możecie zrobić, żeby znów poczuć, że gracie w jednym teamie. Z mojej perspektywy gra jest warta świeczki. Może nauczycie się siebie na nowo? Odkryjecie coś, co da wam moc na kolejne lata? Walczcie do końca!
Ale jeśli się nie uda… Nie obwiniaj siebie, nie zatracaj się w poczuciu winy, bardzo cię proszę. W mojej drodze, w tej pracy ze sobą, to bardzo ważne – patrzenie na siebie z łagodnością, czego ciągle się uczę.
Kiedy skończyło się moje małżeństwo, stale się oceniałam i waliłam w siebie jak w bęben za każde niewłaściwe słowo, za wszystkie błędy. Kiedy dzisiaj patrzę na siebie sprzed 10 lat, widzę dziewczynę, która kochała jak zwariowana, ale działała na oślep, nie miała narzędzi, postępowała tak, jak umiała, a raczej – jak nie umiała…
W pewnym momencie miałam serdecznie dosyć tego, jak źle o sobie myślę. Poczułam, jak sama każdego dnia wydaję na siebie wyrok z dożywotnią odsiadką, ponieważ codziennie źle o sobie myślałam i obciążałam się zarzutami, na które już przecież nie miałam wpływu. To była przeszłość, której nie da się zmienić. Byłam już tak zmęczona tym, co sobie robię, że stwierdziłam, że albo coś zmienię, albo zwariuję. Tak bardzo już nie chciałam żyć z potwornym poczuciem winy.
Wtedy właśnie rozpoczęłam ten mój proces powolnej zmiany. Z pomocą psychologa, dzień po dniu zaczęłam zastanawiać się: dlaczego? Dlaczego tak, a nie inaczej reagowałam? Skąd wzięły się moje reakcje? Dlaczego tak myślałam?
Wróciłam do dzieciństwa. Poukładałam klocki i zrozumiałam! W końcu przyszedł moment, kiedy wzięłam pod skrzydła siebie. Każdego dnia, wiedząc coraz więcej, miałam coraz większy wpływ na to, co chcę zmienić. Nad czym chcę pracować. Skończyła się ocena, a zaczął piękny proces wybaczania i wzrastania…
Uwierz mi, nie ma nic lepszego, jak wybaczyć sobie. To jednak nie oznacza, że można osiąść na laurach i wciąż popełniać te same błędy! To oznacza naukę nowych mechanizmów, reakcji, sposobu przeformatowania siebie.
Bardzo ciekawe jest to, że zaczynasz inaczej myśleć nie tylko o sobie, ale też o innych ludziach… Dzisiaj np. dużo spokojniej reaguję, kiedy ktoś zacznie trąbić lub wyzywać mnie zza kierownicy swojego samochodu. Myślę tylko, jak trudno musi być temu człowiekowi z taką złością i frustracją wobec świata. Myślę też, że to dobrze, że był obok mnie tylko przez kilka sekund, bo nie chcę już mieć do czynienia z takimi ludźmi jak on. I na szczęście nie muszę!
Dzisiaj wybieram ludzi, których do siebie dopuszczam. Dzisiaj wiem, że potrzebuję spokojnego otoczenia i takimi też ludźmi chcę się otaczać. To dotyczy również perspektywy, z której dziś patrzę na wybór partnera. Jeżeli dasz sobie czas na to, żeby stanąć w prawdzie, i szczerze zastanowisz się, jakie są twoje potrzeby, co lubisz robić, jaka jesteś, to łatwiej ci będzie patrzeć na potencjalnych partnerów i zastanawiać się – zanim skoczysz na główkę w ten związek – czy to naprawdę ma sens.
Powiedzmy, że jesteś domatorką, że bardzo potrzebujesz ciszy, niespecjalnie lubisz życie publiczne i imprezy. Pierwsze pytanie: czy to jest twoje prawdziwe "ja", czy może ktoś lub coś tak cię zablokowało, że zrezygnowałaś z siebie i uciekłaś w ciszę, i już nawet nie pamiętasz, że kiedyś byłaś inna i to cię uszczęśliwiało? Jeśli rozpoznanie mówi, że to nie ten przypadek, że naprawdę jesteś domatorką, która najlepiej czuje się we własnym domu, lubi kameralne spotkania, rozmowy przy kawie, a na imprezę wychodzi raz na pół roku i szybko się tam męczy, to wiesz już, że potrzebujesz kogoś, kto to przyjmie i będzie w tym z tobą.
I teraz wyobraź sobie, że poszłaś w czasie wakacji na dyskotekę i tam oczarował cię mężczyzna, który jest lwem parkietu, tańczy ze wszystkimi dziewczynami, pije ze wszystkimi mężczyznami przy barze, wychodzi jako jeden z ostatnich o piątej nad ranem i na pożegnanie zaprasza wszystkich na następny dzień do siebie do domu. To może być wartościowy, świetny człowiek, ale raczej nie dla ciebie. Jeśli zechcesz się do niego dopasować, nagiąć do jego zwyczajów, będziesz wykończona. A jeśli on spróbuje zwolnić tempo i spędzać czas w domu, tak jak lubisz, prawdopodobnie dość szybko będzie sfrustrowany, znudzony, wyczerpany. Chyba że żył tak, żeby coś zagłuszyć, od czegoś uciec i czuje, że jest już tym zmęczony. W takim przypadku faktycznie z ulgą wreszcie usiądzie na kanapie, przytulając się do ciebie przed telewizorem.
Z mojego doświadczenia wynika, że związki, w których spotykają się dwie skrajności, bywają przez chwilę bardzo interesujące i intensywne. Jeżeli chcesz odmiany, czegoś na krótko, jeżeli masz taki plan, żeby się zabawić, to możesz spędzić z tym człowiekiem piękny czas. Ale jeżeli lubisz spokój, stabilność i przewidywalność, lepiej daj sobie czas i sprawdź, czy wasze wartości, priorytety mają szansę się spotkać.