Beata Tadla płakała przez trzy dni. Bolesne wspomnienie dziennikarki
10 kwietnia 2010 roku, prezydent Lech Kaczyński, jego żona Maria i 94 inne osoby, znajdowali się na pokładzie samolotu lecącego na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Piloci próbowali wylądować na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj, niestety to im się nie udało. Wszyscy zginęli na miejscu.
Beata Tadla była w pracy w dniu Katastrofy Smoleńskiej
Beata Tadla pracowała wówczas w TVN24, zastępowała kogoś, kto się rozchorował. Dyżur sprzed dziesięciu lat pamięta ze szczegółami. Jak wyjawiła w rozmowie z Faktem, pierwsze informacje o katastrofie zaczęły spływać do redakcji już od godziny 9:00. Zadzwonił reporter, który poinformował, że samolot podobno się rozbił.
Dziennikarze zadzwonili do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, żeby zweryfikować te informacje. Rzecznik poinformował, że były problemy z lądowaniem. O pasażerach mówić nie chciał:
Gdy pytaliśmy, co z pasażerami, prosił, abyśmy zaczekali, bo nie ma na razie informacji. Więc byliśmy trochę jak dzieci we mgle. Doniesienia spływały do nas i zmieniały się dosłownie z minuty na minutę. Aż w końcu dowiedzieliśmy się, że wszyscy, którzy lecieli Tupolewem, zginęli - mówiła dziennikarka.
Do studia przychodzili zaproszeni goście, którzy mieli komentować uroczystości w Katyniu. Jak przypomniała Tadla, gdy potwierdziło się najgorsze, rozmowa dla nikogo nie była łatwa. Tadla i współprowadzący Jarosław Kuźniar, z trudem opanowywali stres:
Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że niektórzy z tragicznie zmarłych jeszcze niedawno siedzieli przy tym samym stole, przy którym my wtedy siedzieliśmy. Władysław Stasiak czy Paweł Wypych byli w studiu dosłownie kilka dni wcześniej. Najtrudniejszy moment nastąpił jednak w chwili, gdy razem z Jarkiem musieliśmy odczytywać listę ofiar, nazwisko po nazwisku… To było dla mnie jedno z najtrudniejszych doświadczeń zawodowych, którego nigdy nie zapomnę - przyznaje Beata.
Tego dnia dyżur Tadli przedłużył się o kilka godzin. Kiedy dobiegł końca, z Jarkiem padli sobie w ramiona. Dziennikarka wypłakała cały swój makijaż w jego garnitur. Płakała też przez kolejne trzy dni.
Mam duszę wrażliwca i wszystko, o czym mówię na antenie, mocno filtruję przez świadomość. Bywało, że po trudniejszym telewizyjnym dyżurze, jeszcze przed powrotem do domu musiałam wyryczeć emocje w samochodzie. Wtedy płakałam przez trzy dni. Nie jesteśmy robotami, czasem mówiąc o emocjach innych ludzi, też musimy sobie radzić z własnymi. A to nie jest łatwe. Przez cały dyżur 10 kwietnia miałam ściśnięty żołądek. Napięcie zostało ze mną jeszcze na długo.