Tak dziś wygląda codzienność chorej Agaty Wróbel. "Czasem boję się pójść spać. Może być tylko gorzej"
Agata Wróbel przed laty porzuciła świetnie rozkręcającą się karierę sportową z powodów zdrowotnych. Cierpi m.in. na pogłębiającą się utratę wzroku, która utrudnia jej codzienne życie i praktycznie uniemożliwia znalezienie pracy. – Lekarka powiedziała, że już dawno osiągnęłam stan krytyczny. (...) Mam też minimalne czucie w rękach i stopach – ujawniła w swojej autobiografii pt. "Ciężar życia" (Wyd. SQN).
Agata Wróbel była objawieniem polskiego sportu na przełomie tysiąclecia, kiedy to odniosła liczne sukcesy w podnoszeniu ciężarów, na czele z dwukrotnym zdobyciem medalu olimpijskiego w 2000 i 2004 roku. Lata temu zachorowała na cukrzycę, która z czasem zmusiła ją do porzucenia kariery sportowej i całkowicie zniszczyła jej zdrowie. O wszystkim była sportsmenka opowiedziała Mateuszowi Skwierawskiemu na potrzeby swojej autobiografii. Opisała, jak obecnie wygląda jej życie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo:
TYLKO U NAS: Julia Wieniawa miewa kiepskie stany emocjonalne. "Jest zjazd"
Agata Wróbel, Mateusz Skwierawski: "Agata Wróbel. Ciężar życia. Autobiografia" [FRAGMENT KSIĄŻKI]
Rozdział: "Stan obecny"
Muszę podeprzeć się o ścianę. Inaczej się nie ubiorę. Na jednej nodze nie stanę, bo stracę równowagę. Na dwóch już tak, ale każdy krok jest dla mnie wyzwaniem. Przejdę kawałek i nie mogę oddychać. Zatyka mnie. Gdy raz wniosłam zakupy po schodach, to przez 40 minut nie mogłam złapać tchu. Mam tak od paru lat.
Długo funkcjonowałam normalnie, bo moje dolegliwości rozwijały się bezobjawowo. Aż przyszedł dzień, w którym wszystko się posypało.
Doskonale pamiętam ten moment – było to dokładnie sześć lat temu, podczas jazdy samochodem do Jeleśni, gdzie czekali na mnie ojciec i matka chrzestna. Była jesień, słońce grzało pięknie, ale wiatr był już nieco chłodniejszy. Czyli tak, jak lubię najbardziej. W taką pogodę zazwyczaj znikałam na całe dnie w lesie, ruszałam na grzyby. Do Jeleśni jednak nie dojechałam. Zatrzymałam się w połowie trasy z Bielska-Białej i usiadłam na poboczu. Siedziałam zrozpaczona, jezdnia falowała mi przed oczami. Nie było sensu podejmować ryzyka i wsiadać za kółko, bo to się mogło skończyć tragedią – zabiłabym siebie albo wjechała w kogoś.
Wtedy ostatni raz prowadziłam samochód. Wcześniej pakowałam znajomych w auto i ruszaliśmy przed siebie. Czułam się wolna jak ptak, jak wróbel wypuszczony z klatki.
Teraz żyjemy z Colinem w zamknięciu, w domu. Czuję złość, bo wiele rzeczy uciekło mi bezpowrotnie.
ZOBACZ TEŻ: Agata Wróbel komentuje doniesienia na temat ODMOWY przyjęcia pomocy. "Wpędzacie mnie do grobu"
Colin jest moimi oczami na świat, jeżeli chodzi o codzienne funkcjonowanie – jestem od niego uzależniona, nie mogę polegać już tylko na sobie. Niestety, on też ma swoje problemy. Musi zoperować oba biodra. Ledwo chodzi, wyraźnie kuleje. Po kilku metrach staje. Przerwa. Ociera czoło, ciężko oddycha. Rusza. Stawia kilka kroków, stop! Bierze głęboki wdech, sapie. Widzę, jak bardzo się męczy. W takich momentach myślę, że chciałabym się wyrwać, po prostu trzasnąć drzwiami i ruszyć do przodu. Włożyć kasetę do radia i wcisnąć gaz w samochodzie. Tak jak robiłam to kiedyś.
Po chwili jednak wracam do rzeczywistości. Obiecałam Colinowi, że doprowadzę do tego, że zoperują mu biodra – i zrobię to, nawet szantażem. Powtarzam mu: "Chcę iść z tobą na spacer, dalej niż za bramę podwórka. Tylko ty mi zostałeś". Wiem, że Colin też boi się zabiegu, nigdy w życiu nie był w szpitalu jako pacjent. Ale dążymy do tego, żeby przeszedł operację, byliśmy już na pierwszych konsultacjach.
W domu wytężam wzrok, szukam najbliższej ściany, mebla. Niedowidzę, więc przemieszczam się ostrożnie, szuram nogami po podłożu, żeby się nie przewrócić.
Mamy sześciu lokatorów – moje kochane pieski. To kundelki, kocham je nad życie. Muszę jednak zachować podwójną czujność, by nie stanąć któremuś na łapie. Nauczyłam się rozpoznawać moje maleństwa. Poppy jest zawsze w jednym miejscu, na poduszce. Z Rosy i Lilly mam problem, bo są podobne. Odróżniam je po dotknięciu łebka. Lilly ma małą główkę. Rosy chce, żebym drapała ją za uszami. Daisy ma miękki tyłek. James Brown jest kudłaty. Poziomka wkłada mi główkę pod rękę, gdy siedzę na kanapie. Właśnie tak odróżniam moje pieski.
Ciągle kręcą mi się pod nogami, zwłaszcza Poziomka, obraca się jak śmigło helikoptera, dlatego nie odrywam stóp od podłogi, sunę powoli. Z moją neuropatią i polineuropatią nie da się inaczej. Mam minimalne czucie w rękach i stopach. Stopy są jak z waty. To uczucie, jakby nogi cały czas były zdrętwiałe, jak przy zbyt długim siedzeniu w fotelu, z tym że mrowienie w nogach nie ustępuje. W nocy nieraz zdarza mi się kopnąć w ścianę. Mogę tego nawet nie zauważyć. A później, rano, widzę, że złamałam paznokieć. Mogłabym pociąć sobie stopy i też nic bym nie poczuła. Kilka razy po wyjściu z auta spadł mi but i dopiero Colin mówił, że stoję w samej skarpetce. Dbam o to, by się nie kaleczyć, bo rany u cukrzyka goją się dłużej, a gdyby wdała się infekcja, może dojść nawet do amputacji stopy. Mam nadzieję, że chociaż to mnie ominie.
Najtrudniej jest mi schodzić ze schodów, bo nie widzę, w jakiej odległości są od siebie stopnie. Nie podnoszę nóg, przesuwam wolno stopę, badam, sprawdzam, gdzie jestem, liczę schodki. Trwa to dłużej, ale tak jest bezpieczniej. Ile razy wywróciłam się na schodach na plecy!
Wydawało mi się, że stopień jest za mną, a tu nagle traciłam równowagę. Od tych wszystkich upadków miałam ogromne siniaki na ramionach, zbite mięśnie na rękach i nogach. Do tego dochodzi zmęczenie – nawet po serii na siłowni nie oddychałam tak ciężko jak teraz po pokonaniu schodów. Moja babcia jest w lepszej formie, a ma blisko 90 lat.
Jak obecnie wygląda życie Agaty Wróbel? "Czasem boję się pójść spać"
Jak wspomniałam, na ogół nie wychodzę z domu bez Colina. Chyba że w miejsca dobrze mi znane, które pamiętam jeszcze z czasów, gdy normalnie widziałam: do sklepu, urzędu czy na pocztę. Oczywiście zawsze ktoś mi towarzyszy. W górach mieszkamy od wielu lat, więc korzystam z mapy w głowie i obrazów, które zapamiętałam przed częściową utratą wzroku. Można powiedzieć, że chodzę na pamięć. Gdy muszę dostać się w nowe miejsce, potrzebuję wsparcia drugiej osoby. Wiem, że do końca życia będę zdana na innych, i ciężko mi się z tym pogodzić. Wciąż z trudem przychodzi mi proszenie o cokolwiek. Pewnie dlatego w sklepie wolę pójść 10 razy w jedno miejsce, żeby robić zakupy samodzielnie. Tracę dużo czasu, ale momenty, gdy znajdę coś na półce w sklepie, dają mi odrobinę nadziei. Pokazują, że jeszcze potrafię coś zrobić sama.
Denerwuje mnie tylko jedno: że towar w lodówkach na dziale mięsnym wygląda tak samo, ma jeden kolor i kształt.
– To udka czy skrzydełka? – pytam osoby stojącej obok.
– Pisze przecież, że udka – słyszę.
– Ale ja niedowidzę, proszę pana – odpowiadam.
Żeby unikać takich dyskusji, stosuję różne patenty. Robię np. zdjęcie etykiety i powiększam obraz w telefonie, by dostrzec skład produktu. W telefonie mam ustawioną największą możliwą czcionkę, a znajomi piszą do mnie wiadomości drukowanymi literami, bo wiedzą, że łatwiej mi je wtedy przeczytać. Wolę jednak, jak się nagrywają. Sama korzystam z aplikacji, która to, co mówię do mikrofonu, zamienia w tekst pisany.
Czuję się, jakby otaczała mnie gęsta mgła. Tak właśnie odbieram świat. Nie jestem pewna, co lub kto porusza się kilka metrów ode mnie. Mrużę oczy, na ile mogę, wytężam lewe, to teoretycznie sprawniejsze. Okulary nic mi już nie dają. Ratuję się podręczną lupą. Dostałam ją na kółku dla niewidomych i niedowidzących. Taki ze mnie Sherlock Holmes.
Grozi mi całkowita utrata wzroku. Czasem boję się pójść spać – czuję lęk, że gdy otworzę oczy, zobaczę tylko mrok.
Lekarka powiedziała, że już dawno osiągnęłam stan krytyczny i powinnam przemieszczać się z białą laską. Na początku kategorycznie wykluczałam taką możliwość. Tego typu sugestie odbierałam jak moją ostateczną kapitulację, wywieszenie białej flagi. Przekonałam się jednak, że biała laska pomaga, dlatego czasem z niej korzystam. Dzięki temu nie denerwuję ludzi szturchnięciem w sklepie czy nadepnięciem na stopę.
W jaśniejszym pomieszczeniu widzę lepiej. Nie dostrzegam jednak wyrazu twarzy, dopiero po głosie rozpoznaję czyjeś emocje: czy ktoś się wkurzył, czy żartuje. Żeby odróżnić kogoś po posturze, muszę się danej osoby "nauczyć". Zapamiętuję sposób chodzenia – widzę jedynie sam ruch, rejestruję zbliżającą się do mnie postać. Znajomość czyjejś sylwetki i sposobu przemieszczania się pozwalają mi tę osobę rozpoznać. Ale potrzebuję do tego kilku spotkań.
Kiedyś przygotowywałam obiad w godzinę. Teraz zajmuje mi to tyle czasu, że później nie mam siły zjeść posiłku. I na wszystkim muszę się skupiać pięć razy bardziej. Np. oglądam kilka razy ziemniaki, czy aby na pewno je dokładnie obrałam. Kroję bardzo uważnie, żeby nie przejechać sobie nożem po palcach, które nie do końca widzę. Właściwie to kroję na wyczucie. A jest to tym trudniejsze, że tracę czucie w opuszkach. Często nawet nie zauważam, że się zacięłam. Dopiero Colin zwraca mi uwagę. "Ej, Agata, krwawisz" – mówi. Ale ja bardzo lubię gotować, umiem też piec chleby, ciasta. Zawsze przygotowuję Colinowi tort na urodziny. Odkąd pamiętam, gotowanie mnie relaksowało. Mam to po mamie.
***
Lekarz powiedział, że w najlepszym wypadku nie dożyję całkowitej ślepoty. To jedyna pozytywna wiadomość, jaką usłyszałam od specjalistów. Okulistka stwierdziła, że wszystko zaczęło się od cukrzycy. Mam retinopatię cukrzycową, czyli ostre następstwa cukrzycy. Powikłań jest tyle, że nie sposób tego zapamiętać – trzeba byłoby zajrzeć do historii choroby. Po tylu operacjach lekarze zdecydowali się na ostateczność. Zrobili mi witrektomię na jedno i drugie oko. To zabieg, podczas którego wycina się ciało szkliste z wnętrza gałki ocznej. To ostatnia szansa, żeby uratować wzrok. Nie można zrobić nic więcej.
Kilka lat temu po operacji na moment trochę mi się polepszyło, ale później wróciły czarne plamki. W moim przypadku poprawa nie nastąpi. Może być tylko gorzej.
Siedzimy więc w domu z szóstką psów, Colinem i tak sobie razem żyjemy. Bardzo chciałabym pójść do pracy, ale nie mogę nic robić. Do komputera nie usiądę, bo nie widzę. Na kasę do marketu mnie nie wezmą, bo jeszcze coś pomylę. Odpada nawet układanie towaru w sklepach. Produkty należy przecież ustawiać według wytycznych: na odpowiednią półkę, w danej alejce, z konkretną ceną. A ja samodzielnie tego nie zrobię.